Kobieta ruszyła przed siebie. Uliczki i alejki podgrodzia nie były wybrukowane, co najwyżej udeptane milionami kroków, które wciskały ziemię coraz mocniej i głębiej. Będąc w okolicy przez kilka dni, zaczęła zauważać zależności i widzieć świat nieco bardziej przejrzyście. Miasto, Efehidon, stolica królestwa Valfden, znajdowało się w widłach dwóch wielkich rzek - Amertodonu i tej drugiej, której narrator zapomniał. Ludzie i nieludzie tłoczyli się w przepełnionym podgrodziu lub rozkoszowali się przestrzenią w dzielnicy zarezerwowanej dla wysoko urodzonych, lub wysoko zasłużonych, jak się okazało. Szlachectwo we władztwie Dragosaniego Antaresa, a wcześniej Isentora I Aquila, można było otrzymać za zasługi, nie tylko po krwi. Chociaż jedno i drugie często się łączyło.
Podgrodzie było raczej szare, niezbyt kolorowe, przeciętne. Chatki były proste, wielopiętrowe, gdzie wiele rodzin kłębiło się po ciasnych izbach. Nieliczni mieli na tyle szczęścia, by załapać się na pojedyncze, niskie, raczej wąskie i mało przestronne pojedyncze szaraki. Dawały nieco prywatności, jej namiastkę. Kobieta szła więc tak przed siebie, wychodząc szybko z podgrodzia, skręcając wzdłuż muru przy baszcie szewskiej. Po drugiej stronie, jak nazwa wskazywała, mieścił się cech szewców, którzy robili najróżniejsze buty, jakie tylko ktoś mógłby sobie wymarzyć. Dalej, przechodząc przez bramę, wchodziło się najpierw na wielki targ, pełny teraz ludzi, elfów, maurenów i niziołków, którzy co rusz zachwalali swoje towary i usługi.
Uwagę kobiety przyciągnął niewysoki mężczyzna, raczej dobrze zbudowany, opierający się o swój kram z małymi buteleczkami. Spoglądał na Olgę spod swojego skórzanego kapelusza, bawiąc się wykałaczką trzymaną w zębach.