W środku leżał człowiek. Na w pół martwy, blady jak ściana, w kałuży swojej krwi. Ubranie miał mokre od wody i swojej juchy. Na wysokości piersi, przez całą jej długość, biegła otwarta szrama, którą jegomość starał się tamować swoim kubrakiem i rękoma. Nie udawało mu się to zbytnio, tracił sporo krwi i bez pomocy witality raczej się nie obejdzie.
Przed zbladnięciem na papier jego skóra miała raczej jasny odcień, podobny do tamtego poprzedniego złodziejaszka, już trupa. Nosił tak samo skrojone ubranie, różniące się tylko stopniem ubrudzenia. Na piersi miał ten sam krzyż, naznaczony równie niestarannie i raczej tę samą farbą. Nie miał przy sobie broni, jak się zdawało, chociaż i on miał pas i pochwę jak do krótkiego miecza. Jego mieszek był jeszcze na miejscu, co widać było spod poły podróżnego płaszcza.
Próbował powolnymi, coraz słabszymi ruchami załatać swoje rany, ale niemrawo mu to wychodziło. Nie od razu spostrzegł krasnoluda z kuszą, który pojawił się w drzwiach. Zdziwił się nieco, lecz nic nie rzekł. Trudno powiedzieć dlaczego.