Po tej stronie traktu nie było akurat nikogo, żadnego innego wędrowca, więc Kazmir nie musiał obawiać się o swój furgon. Rozmokła, przegniła trawa ustępowała pod stopami krasnoluda, które zagłębiały się w wszechobecne błoto i tworzące się wokół kałuże. Brnął jednak, widząc spod kaptura swojego płaszcza drzewo naprzeciwko. Im bliżej był owego samotnika, tym bardziej był przekonany, że pod jedną z gałęzi naprawdę wisi jakaś postać. Po przebyciu następnych kilku kroków krasnolud dostrzegł, że jest to postać niewielka, podobna wzrostem i posturą do niego samego. Przedstawiciel Ludu Gór, jak ich czasem nazywano.
Był niemalże całkowicie rozebrany, pozostawiono mu tylko przepaskę biodrową. Na dłoniach miał coś w rodzaju oberżniętej, grubo ciosanej, drewnianej biżuterii. Jakieś dwie bransolety, które ktoś siłą wcisnął mu na nadgarstek, co widać było bo zdartej skórze i ilości drzazg na knykciach i wokół kciuka. Na szyi ktoś wyciął mu nożem ślad jak po naszyjniku, wieńcząc go dużym krzyżem na piersi. Krzyż był biały, zalano go farbą tegoż koloru, która ściekała nieco z ciała. Uszy miał oberżnięte. Twarz była jeszcze sina, pełna koloru, co zdradzało, że nie wisiał tutaj zbyt długo.