Postać spadła z nieba niczym grom. Obleczony w biało-szare szaty narzucone luźno na przepiękną i misterną zbroję zlewały się nieco kolorem z jego potężnymi, majestatycznymi skrzydłami. Mógłby przykryć nimi połowę tutejszego garnizonu. U boku, wystający spod szat, miał długi miecz z misterną rękojeścią. W miejscu twarzy zakapturzonej postaci były tylko wściekle jasne, żarzące się oczy. Archanioł pstryknął palcami, a Kiellon i Marduk odwrócili się w jego stronę. I tylko oni.
- Drodzy... bracia - zawahał się, jak się zdawało. Albo po prostu mówił z wolna, przeciągając tak sylaby. - Niektórzy z nas obserwowali was od jakiegoś czasu, patrząc z góry na wasze czyny.
Marduk poczuł tępe ukłucie w skroni, Kiellon zaś złapał się za znamię na dłoni.
- Skończcie swoje sprawunki w tym miejscu, odpocznijcie i stawcie się w kapitularzu waszej siedziby. Jestem przekonany, że Bractwo musi znaleźć na powrót drogę.
Na ułamek sekundy ból u obu zakonników stał się tak nieznośny, że ugięli się pod nim, lecz zniknął tak nagle, jak tylko się pojawił. Tak samo wielki archanioł, który po prostu rozpłynął się, nie pozostawiając po sobie żadnego, nawet najmniejszego śladu.