Promienie światła dopadły cztery wampiry na środku pomieszczenia i dwóch pod ścianą. Kulili się na ziemi lub poskręcani utrzymywali się na nogach. Ich ciała żarzyły się tak, jak żarzy się podsycany podmuchem papier. Były czarne, ciemne od spalenizny, lecz cały czas się tliły. Ich skóra nie topiła się, lecz spalała. Ich mięśnie spalały się. Ciało rozwiewało się niczym byliby z papieru, który rzucony w wielki ogień roznieca się płomieniem, przygasa, wypala, żarzy się kolorami ognia i rozwiewa na setki małych czarnych strzępów. Ich włosy jakoby dotknięte gorącem pochodni, skręcały się, kruszyły i rozpadały na miliardy pierwiastków, spadając dookoła. A ich oczy... Ich oczy, w których nieopisany ból i szaleństwo mieszały się w trzeźwością i pewnością tego, że wiedzą co się dzieje, najdłużej były normalne. W jednej chwili zaszły czernią, spękały, rozsypały się jak grudka suchej ziemi zgniecionej w dłoni rolnika. Rozwiały się ich ciała, wypaliły się niczym knoty, niczym spalone liście. Nie rozpadli się do końca - chociaż światło słońca wypaliło także część ich kości, zamieniając je w kruche i rozwiewające się zgliszcza... Nie rozpadli się w nicość. Gunses Cadacus, właśnie teraz, pierwszy raz w swoim życiu przeżył śmierć wampira przez spalenie światłem słonecznym.
- A więc to tak - zdołał wyszeptać, gdy spaleni przestali wydawać odgłosy życia. Ich ciała były mniejsze, wyglądali jak zwłoki spalonych w ogniu dzieci. Niemniej jednak coś pozostało. Zawsze coś pozostaje.