Końskie kopyta ze stukotem uderzały o podłoże, miejski zgiełk z każdym kolejnym krokiem tracił swą moc. Cała grupa poruszała się nieznośnie powoli, a przed nimi była naprawdę długa droga. Gdzieś zatrzepotały ptasie skrzydła, by po chwili sprzed wędrowców w przestworza wzbiło się ptactwo, spłoszone ruchem tej karawany. Słońce swym blaskiem obejmowało wiele, lecz wzeszło czerwone, co zawsze zwiastowało, że niedawno przelano krew, lecz co się dziwić, skoro trwała wojna.
Pochód kroczył, by wreszcie wydostać się z zasięgu zgiełku miasta. Epikur, by nie zanudzić się na śmierć, przyspieszył odrobinę kroku, zrównując się z mężczyzną, który prowadził jedną ze szkap za uzdę.
Nowy bękart zauważył klingę, sprawiającą wrażenie, miejącej najlepsze lata dawno za sobą.
- Umiesz się posługiwać tą bronią, czy to tylko po to, by odstraszyć rabusiów? - Zagaił.