Evening leciała wysoko, powyżej poziomu chmur, by złapać promienie słońca, na których drodze nie stanęła kłębiasta zbieranina kryształków zawieszonych nad ziemią, ciemny, duszący dym z komina, mgła, ani dom czy drzewa. Usta jej zdrętwiały, czuła, że zrobiły się spierzchnięte od wiatru i panującego wokół zimna. Pod nią rozpościerały się widoki zielonych pól: pszenica już dojrzewała; lasów w kolorze soczystej zieleni, niebieskich wstążek wijących się między pagórkami spokojnie, nieświadomie, miarowo do celu. Małe czarne punkty przecinały czasem niebo. Były to ptaki wiodące swój zwyczajny, ptaki żywot, skoncentrowany na poszukiwaniu gałązek do ulepszania gniazd, gonieniu owadów wśród wysokich traw. I opieka nad niewdzięcznymi pisklakami bezradnie wyciągającymi chude szyje w stronę rodziców.
Chmury stały się gęstsze, bardziej ciemne, dlatego Eve złapała wiatr w skrzydła, by wnieść się jeszcze wyżej. Stąd było widać już niewiele. Zarysy osad, wsi, większe barwne plamy miast jednak bez szczegółów. Zrobiło się zimniej, w twarz dziewczyny uderzył morski zapach jodu i ryb. Powoli zaczęła obniżać lot kołując nad Atusel.
Antarii mocno zwolniła. Latała teraz nad samym portem, nad masztami zgromadzonej tutaj floty. Dostrzegła Melkiora na pokładzie i aby nie manewrować przesadnie między linami statków, Eve przemieściła się zaraz obok elfa.
-Przyda się pomoc z powietrza?- przywitała się miłym uśmiechem. Wszak trzeba było zrobić dobrą minę do złej gry! Na policzkach wciąż miała wypieki od podróży wysoko w chmurach. Klęska na Zuesh nie napawała optymizmem... Ciężko stwierdzić, jak pójdzie im teraz. -I z morza... Byłam z hrabią Cadacusem w Piątej ÂŚwiątyni zbudzić Vulturiusa- oznajmiła. Uznała, że Melkior jako dowódca musi to wiedzieć pierwszy.