Było już dość późno, godzina około 20:15, wiał słaby lecz ciepły jak na zimowe warunki wietrzyk. Trzymał mocny mróz który dotkliwie dokuczał każdemu kto wyszedł teraz na zewnątrz, temperatura zapewne wynosiła około -10oC.
Dachy domów były przysypane grubą warstwą białego puchu, a szron rysował różnorakie wzory na szybach. W tylko kilku domach paliło się jeszcze światło. Prawdopodobnie większość mieszkańców spała a reszta siedziała w karczmie z której wyszła właśnie maurenka.
Ulice były także przysypane grubą warstwą śniegu pod którym znajdował się lód, który osadził się na kamieniach użytych do konstrukcji drogi.
W pewnej chwili z jednej z uliczek wyszło trzech mężczyzn trzymających się wzajemnie za ramiona, innymi słowy jeden wieszał się na drugim. Nosy mieli czerwone jak buraki a oczka małe i szkliste, twarze z szerokimi uśmiechami, ubrani dość ciepło. Krzywym krokiem lub jak kto woli slalomem przemierzali drogę dzielącą ich od bliżej nieokreślonego punktu. W pijackim bełkocie śpiewali ciekawą piosneczkę.
- Szła dzieweczka do laseczka.
Do zielonego, do zielonego, do zielonego... - no i tak sobie śpiewali.
Widząc piękną kobietę jaką niewątpliwie była Armin zatrzymali się, wybałuszyli gały po czym zdjęli czapki z głów i ukłonili się jak szlachetkowie.
- Dobryyy wieczórrrr...! - powiedzieli wesołym lecz bełkotliwym pijackim głosem.
- Paniynka sieee do naaas przyłonczy? - zapytali.
- Pefffnie nie... - rzekł jeden z nich uśmiechając się jak głupek.
- Jak too nie? - rzekł drugi.
- Noo, nieee... Nie dla psa kiełbasa. - odezwał się ponownie ten pierwszy.
- O rzesz ty kmiocie opasły! - krzyknął ten drugi.
- O kuffa! Węże, patrze ile węży... Jopier... One są wszędzie... Ile wynży... One mnie zjedzą! - trzeci z nich który tak właśnie się wydzierał zaczął machać rękoma i pobiegł w bliżej nie znanym kierunku. Jego dwaj koledzy przewracając się co rusz pobiegli za nim.
Węży rzecz jasna wcale nie było, to tylko pijackie zwidy spowodowane nadmiernym spożyciem napoi wyskokowych.
Tymczasem w karczmie:
Silion wstał od stołu i jeszcze raz omiótł wzrokiem całą salę, zdążył już dobrze poznać ten budynek lecz wciąż nie mógł przywyknąć do widoku tych smutasów. Odniósł pusty kufel na szynkwas karczmarza i westchnął. W drodze do drzwi uśmiechnął się do Evening i gwizdnął na palcach. Na dźwięk gwizdu śpiąca Luna zerwała się na cztery łapy jakby się paliło, rozejrzała się panicznie na wszystkie strony by ocenić co się dzieje. Widząc że chyba wszystko jest ok rozciągnęła się po czym leniwie podeszła do swego pana i polizała go po dłoni.
Silion uśmiechnął się do taru i pogłaskał je po głowie i za uszami.
- Dobry zwierzak. - rzekł miłym głosem.
Luna słysząc tą wypowiedź szczeknęła przyjaźnie po czym położyła mężczyźnie przednie łapy na udzie i spojrzała na niego przekrzywiając lekko głowę.
- Daj spokój Luna. - rzekł spychając psie łapy z siebie.
Podszedł do drzwi i pewnie wcisnął klamkę po czym pchnął masywne, zdobione dziwnymi wzorami drzwi.
Razem ze swoim chowańcem wyszedł na zewnątrz. W twarz brodatego uderzyło mroźne powietrze to którego już od małego przywykł. Nie było to nic specjalnego ale było rześkie i orzeźwiające, budzące do życia.
Mężczyzna przeczesał dłonią, włosy na głowie, bo zrobiła mu się taka paskudna, przylizana grzywka. Odetchnął głęboko i rzekł.
- Już jestem, działo się coś ciekawego?
- A pinionżki? Dostaniesz ale wpierw pinionżki daj. - stojący przy stoliku niziołek rzekł ze złośliwym uśmiechem na ustach wyciągając rękę po grzywny.