Na miejsce dotarł niedługo potem, góra godzinę względnie spokojnej jazdy. Rekrut mijał po drodze sarenki, zajączki, żuczki, żabki i kilka ptaszków na niebie, które z zapamiętania godnym uporem chciały go perfidnie osrać w locie. ÂŻadnemu na szczęście się nie udało, toteż podróż przebiegała naprawdę sielsko.
Na wzgórzu wyłaniały się pierwsze zabudowania wioski. Spora ilość chatek, o dziwo murowanych, nie drewnianych, z których leniwie unosiły się cieniutkie strużki dymu, stało przy głównej ulicy, nad którą rozpięto zwieńczenie w postaci grubej, szerokiej deski z wymalowanymi niezbyt pięknie wierzchowcami w galopie. Już piękniej by wyglądało, gdyby zostawiono widok na czyste niebo nad nami. Były to przede wszystkim budynki mieszkalne, ale też jakaś karczma, czy też parę warsztatów. Po wjeździe w teren zabudowań, już na wzgórzu, rozciągał się widok na stadninę. Wielkie połacie otwartego terenu na łagodnym zboczu sięgały niemalże po horyznot, odgrodzone co jakiś czas wysokimi i mocnymi płotami. Nie pozwalały one uciec cennym wierzchowcom w siną dal. Rekrut bractwa podążał z wolna udeptanym szlakiem, mijając pracowników przy różnych pracach. Ktoś naprawiał płot, ktoś inny poganiał różnorakiej maści zwierzęta, jeszcze ktoś po prostu się przechadzał, skubiąc słomkę. Na końcu drogi wjeżdżało się na teren majestatycznej hacjendy, której nie powstydziłby się nie jeden szlachetnie urodzony człowiek. Albo elf, ewentualnie mauren, chociaż raczej nie krasnolud. Tuż po wjeździe na teren domostwa, rekruta dostrzegł zakonnik o znajomej twarzy, Nekker. Zawołał go do siebie ruchem ręki. Pochwycił uzdę jego konia i przywitał się.
- Widzę, że jednak udało Ci się dotrzeć. Witaj.
//Godzina jest 13:40