- Zatem do portu - mruknął do siebie bez przekonania. - Tylko gdzie ten port? - rzucił zmęczonym głosem i uniósł głowę w poszukiwaniu znajomego zapachu soli, ryb, rynsztoka i szczyn żeglarzy. Aromat portu był nie do podrobienia, i w każdym mieście, niezależnie od stopnia zamożności - prezentował się niemal tak samo. Zazwyczaj pełnił również podobną rolę - dzielnicy slumsów, w której gnieździły się najbiedniejsze i zarazem najgroźniejsze szumowiny. Zresztą zapach ich chat ze zbutwiałego, wilgnego drewna także składał się na ten niepowtarzalny klimat nadbrzeżnego miasta. Eric mógłby tam trafić z zamkniętymi oczami. Idąc za tropem narastającego, drażniącego zapachu usłyszał nadchodzący z oddali śpiew mew. Sam uważał, że ten dźwięk to właściwie jedyny plus życia żeglarzy. Całą resztę można było sobie rozbić o kant dupy. Chociaż zdawał sobie sprawę, że widok bezkresnej toni oceanu na horyzoncie przy wschodzie słońca mógł być dla nich wystarczającą nagrodą. Wyrwawszy się z tej bezcelowej kontemplacji, zaczął rozglądać się za szyldem na tyle nieszablonowym, by mógł należeć do gospody pod chlubną i egzotyczną nazwą "Pijanego Smoka". Jedna z chwiejących się pod naporem bryzy morskiej ruder przyciągnęła jego uwagę. Postanowił ją zbadać.