Rozejrzałam się szybko po korytarzu, który był dostatecznie szeroki na swobodną walkę, dobyłam zatem miecza zamaszystym ruchem, wiedząc, że nie jest to najodpowiedniejsza broń przeciw tego rodzaju przeciwnikom. Mimo to dało się temu zaradzić, co zamierzałam wykorzystać. Wpierw przemieściłam się za jeden ze szkieletów, uderzając mocnym, zamaszystym dexterem, prosto w odsłonięty łokieć kościeja. Prawa ręka, nagle oderwana od ciała, upadła na ziemię, drobne kostki rozsypały się po podłodze. Nie tracąc czasu, przemieściłam się w kolejne miejsce, jednocześnie obracając miecz w rękach, kładąc opancerzone dłonie na klindze. Rąbnęłam najbliższy szkielet ze skrętu bioder, wbijając mu długi, krzyżowy jelec w czaszkę. Wyszarpnęłam lekko zaklinowany oręż z kości wroga i uskoczyłam do tyłu, idealnie unikając uderzenie tasaka. Również zaatakował ostatni, ten, któremu odrąbałam łapę. Cisnęłam go na ścianę telekinezą i rzuciłam się na domorosłego rzeźnika. Kompozyt zabłysnął w słabym świetle, uderzając na kręgi szyjne przeciwnika i gładko ścinając czerep. Wszak klinga nie miała oporu w postaci mięśni. Kopnęłam czaszkę pod ścianę i zajęłam się trzecim szkieletem. Mocnym, telekinetycznym szarpnięciem przyciągnęłam go do siebie i uderzyłam mieczem znad głowy. W trakcie uderzenia jednak przekręciłam miecz w palcach, trafiając kościeja głowicą prosto w odsłonięte czoło. Czaszka pękła z trzaskiem, a szkielet rozsypał się na podłodze. Podeszłam jeszcze do pozostawionej samotnie czaszki, leżącej pod ścianą i rozłupałam ją w podobny sposób. Po tej potyczce ruszyłam w górę schodów.