Wilk padł martwy, zalewając nierówności traktu szkarłatną, skrzącą się w promieniach słońca cieczą. Obrzuciłeś truchło wzrokiem pełnym obrzydzenia i ruszyłeś w dalszą drogę. Dalsza wędrówka obyła się bez przeszkód. Dojechałeś do kopalni. Na zewnątrz urządzone było niewielkie obozowisko, stało parę namiotów, na środku paliło się spore ognisko zatruwające powietrze oparami dymu, a wokół walało się mnóstwo skrzynek wypełnionych po brzegi różnej maści minerałami. Z daleka dobiegał Cię odgłos miarowego uderzania o bryłki kilofem. W obozie stacjonowało kilka osób. W tym grubszy jegomość, ubrany nieco zamożniej niż reszta. Wyglądał na kierownika. Siedział otoczony dwoma pomagierami, którzy zażarcie z nim o czymś dyskutowali. Kopaczowie krzątali się w szybach, część odpoczywała w cieniu namiotów racząc się tanią ryżówką i niezbyt zachęcająco wyglądającą kaszą. Jeden z pomagierów podbiegł do ciebie z uśmiechem na twarzy. Był młody, oceniałeś go na jakieś 16 lat. Twarz miał całą zaczerwienioną, pyzatą. Skołtunione włosy opadały mu lokami na wysokość ramion, a niezbyt bystre oczy, wyglądające na zupełnie nieobecne spoglądały na ciebie z nadzieją.
- Pan jest ze Szwadronu prawda? - powiedział, chwytając Cię za rękę. - Czekaliśmy na pana. Zaprowadzę pana do kierownika - dodał, zalewając Cię obłoczkami uprzejmości. Chłopiec poprowadził Cię do ów człowieka, którego od razu uznałeś za kierownika.
- Witam - powiedział kierownik i skłonił głowę. - Karl Sanders - przedstawił się i wyciągnął rękę w powitaniu. - Jak mniemam przybył pan tu, by rozwiązać nasze problemy ze złodziejami? - zapytał i drgnęła mu powieka, a wargi powściągnęły się w wyrazie pełnym gniewu.