I jak na komendę, mimo wiedzy na temat tego, co dzieje się z nowicjuszami w ten czy inny sposób nie okazującymi szacunku, Diomedes wybuchł gromkim, niekontrolowanym śmiechem, który odbił się głośnym echem po ścianach korytarzu. Rechotał bez umiaru, połykając coraz większe chmary powietrza. Zrobił się cały czerwony i niemalże zaczęło mu brakować tchu, ale śmiech nie ustawał, a w kącikach oczu zawitały łezki rozbawienia. Wiedział, że w tej chwili zwrócił na siebie uwagę całej drużyny, ale takie niezrozumiałe zachowanie było dla Diomedesa raczej normą i żaden z jego znajomych nie powinien się dziwić. Za to obdarzyliby go karcącymi spojrzeniami, które właściwie tylko wzmagały głupawki młodzieńca. Ale to nie on był winny. Po prostu widok swego mistrza, którego zawsze widział jako dupka nad dupki, a zarazem bardzo dobrego przyjaciela, co mogło wydawać się nieco ironiczne, który tak delikatnie i subtelnie prowadzi flirty ze śliczną elfką, był przekomiczny. Szczególnie, że ów mistrz był wielkim, paskudnym i strasznym draconem, z czarnymi łuskami, krzywymi i ostrymi jak brzytwa zębami i odstraszającymi rogami.